Los Polaka o nazwisku Jurkans, czyli Zacharewicz

 

Krzysztof Szczepanik Stanisław Tarasiewicz tekst

 
„Kurier Wileński”, poniedziałek, 7 kwietnia 2008 r. Nr 65 (15862)

Janis Jurkans był i pozostaje jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy łotewskiej polityki, choć, jak sam mówi, z polityki odszedł. I, mimo to, jest postacią znaną, wszak to pierwszy minister spraw zagranicznych tego państwa, po odzyskaniu niepodległości w roku 1990. Dla Polaków nie mniej ważną okolicznością jest to, że ojciec Jurkansa nazywał się tak swojsko, Zacharewicz, a Janis Jurkans przyznaje się oficjalnie i jest dumny ze swego polskiego pochodzenia. Mówi też świetnie po polsku

Obecnie jest już poza polityką. Zrezygnował ze startowania w ostatnich wyborach parlamentarnych. Prowadzi od roku firmę doradztwa biznesowego. Jest to jednak nadal postać nietuzinkowa w najnowszej historii desowietyzacji krajów nadbałtyckich.

- „Czuję się na równi Łotyszem, jak i Polakiem. Kiedyś, gdy byłem, jako szef łotewskiego MSZ u prezydenta Georga Busha seniora, z wielkim zaciekawieniem pytał mnie, jak to się stało, że Polak jest ministrem spraw zagranicznych Łotwy, i w ogóle jak to się stało, że Polak mieszka w tym kraju. Był bardzo zdziwiony, że na Łotwie od stuleci mieszka wielu Polaków. Prezydent USA nie wiedział niestety, że obecna Łotwa to dawna część Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Mój pradziadek był natomiast bogatym szlachcicem gdzieś w centralnej Polsce, ale cały majątek przegrał w karty. Uciekł przed prześladującymi go wierzycielami do Łatgalii – krainy na wschodzie dzisiejszej Łotwy. Tam mieszkało bardzo dużo Polaków. Tak jest zresztą do tej pory. To pas polskiego osadnictwa, ciągnący się od Grodna przez Wileńszczyznę, aż po Łatgalię. I tam właśnie dziadek ożenił się z miejscową Polką – moją prababcią. Rodzina mieszkała na tych terenach aż do wybuchu drugiej wojny światowej. W roku 1940 dziadkowie przenieśli się jednak do Rygi. Tu też zastała naszą rodzinę okupacja sowiecka w roku 1940, a rychło potem, od lata 1941, niemiecka. Wtedy miała miejsce wymiana paszportów. I nagle Zacharewicz (tak się nazywaliśmy) stał się Jurkansem. I tak już zostało. Choć w domu rodzinnym (moja mama, mimo 88 lat, nadal ma się dobrze!) zawsze rozmawiało się i rozmawia po polsku. Szczególnie polską mową brzmi cały dom, gdy przyjadą na jakieś uroczystości rodzinne brat oraz cztery siostry. Wszyscy oni mieszkają także na Łotwie, wokół Rygi”.

Ojciec Janisa początkowo był przewidziany, jako potencjalny rekrut, do jednostek pomocniczych, jakie Niemcy tworzyli z Łotyszy. Gdy jednak dowiedzieli się z ankiety personalnej, że jest Polakiem, to nie został nigdzie wcielony. Uważany był, z uwagi na narodowość, za element niepewny. Potem, gdy na Łotwę wrócili w 1945 roku Rosjanie, długo ukrywał się przed poborem do Armii Czerwonej. Janis (czy też Jan) urodził się już po wojnie, w roku 1946. Z tamtego okresu, późnych lat czterdziestych, pamięta on straszliwy strach dzieci, przed uwięzieniem taty. Wszak ojciec nie służył w Armii Czerwonej, był Łotyszem (a przynajmniej takie miał nazwisko), który z racji na wiek mógł współpracować z Niemcami. To już była wystarczająca przesłanka do uwięzienia go i wywiezienia na Sybir. Ojca jakoś jednak nie wywieziono. Janis zaś już w wieku 6 lat został ministrantem. Zacharewiczowie (Jurkansowie) byli bowiem praktykującymi katolikami.

- „Łacinę znałem wtedy lepiej, niż rosyjski. Naszym proboszczem był oczywiście Polak, ksiądz Orłowski. Rodzice zaś widzieli mnie w przyszłości księdzem. Znałem te plany, i już jako sześciolatek je popierałem. Tym bardziej, że czułem się mocno wyobcowany z grona kolegów. Bo być Polakiem „w morzu” Łotyszy, a później Rosjan, wcale nie było tak prosto. Szczególnie jako dziecko odczuwałem to na podwórku, gdzie niektórzy rówieśnicy wyśmiewali się z mojego polskiego pochodzenia. Ojciec zaś kazał wszędzie podkreślać to polskie pochodzenie. Kazał też być dumnym z tej polskości. Było to trudne choćby w takich momentach, gdy cała klasa była na zbiórce pionierów, a ja, jako jedyny w klasie, nie byłem członkiem organizacji pionierskiej, bo „pamieszczyków”, Polaków, a na dodatek synów łotewskich nacjonalistów, się tam nie przyjmowało”.

Podczas prawie każdych wakacji Janis jeździł z ojcem, szefem małej ekipy budowlanej, po całej Łotwie. Grupa ta remontowała kościoły.

-„Widziałem więc, z bliska, że księża to nie zawsze religijni idealiści. A grzechy trzymały się ich tak samo, jak i szeregowych wiernych. To był dla mnie szok. Nie chciałem być taki, jak oni. Postanowiłem być blisko z Bogiem, ale tylko osobiście. Tym sposobem mogłem obejść się bez pośrednictwa księży, którym już nie ufałem”.

Będąc uczniem, Jurkans zajął się sportem. Był nawet członkiem młodzieżowej drużyny Łotwy w siatkówce. A w 1965 roku po ukończeniu szkoły średniej upomniała się o niego armia. Służył w oddziałach specjalnych i niewiele brakowało, by w roku 1968 uczestniczył w interwencji zbrojnej w Czechosłowacji.

-„Wszyscy byli już przygotowani do wyjazdu, gdy nagle okazało się, że w całej jednostce są tylko dwa sprawne samochody. Części zapasowe, akumulatory zostały wcześniej sprzedane przez „zapobiegliwych” oficerów. Kary na winnych złodziejskiego procederu posypały się straszliwe, ale do Czechosłowacji już nie pojechaliśmy. A ja z armii wyszedłem po trzech latach i siedmiu dniach, w listopadzie 1968. Jeszcze w armii zajmowałem się elektroniką. Ukończyłem nawet kilka kursów specjalistycznych. Bardziej jednak interesowały mnie kierunki humanistyczne. Szczególnie zająłem się wtedy nauką języków obcych. Byłem pewien, że choć ze Związku Sowieckiego nie jest łatwo wyjechać gdziekolwiek, to ze znajomością języków poznam świat choćby nawet za pośrednictwem odpowiedniej lektury. Jednocześnie uczyłem się niemieckiego i angielskiego. By lepiej poznać te języki, słuchałem w oryginalnej wersji BBC, chodziłem też do portu, by kupować od marynarzy zachodnie wydawnictwa. Najcenniejszym, jakie udało mi się tam kupić to były pamiętniki Churchila. Cały czas też starałem się mieć kontakt z językiem polskim. Wtedy w Rydze polskich szkół nie było. Ale w kioskach były polskie gazety takie jak „Przekrój” czy „Sportowiec”, a w radiu słuchało się polskiej muzyki. Moimi sportowymi idolami byli wtedy Janusz Sidło, Józef Szmidt, Waldemar Baszanowski, Grzegorz Lato, Włodzimierz Lubański. A w kulturze to, wiadomo, wzorcami byli tacy artyści jak Barbara Brylska, Czesław Niemen, Krzysztof Krawczyk. Świętem prawdziwym były coroczne transmisje z festiwalu piosenki w Sopocie. Rodzina wtedy siedziała przed telewizorem jak na mszy.

Każdego roku, w wakacje przyjeżdżał do nas z Polski daleki kuzyn. Przywoził jakiś powiew innego kraju. Od niego otrzymywałem także inne, polskie, kolorowe gazety, jakieś dżinsy… Dzięki temu kuzynowi zacząłem też zbierać polskie znaczki pocztowe. To był tylko krok do zainteresowania polską historią. Zacząłem orientować się, kto to był Piłsudski, Sienkiewicz. „Trylogia” (oczywiście w języku polskim) pojawiła się u nas w domu jako lektura obowiązkowa. Całą rodziną chodziliśmy także na msze do ryskiego kościoła Matki Boskiej Bolesnej. Tuż obok był klasztor, gdzie zakonnicy uczyli mnie pisania po polsku.

Na początku lat siedemdziesiątych Jurkans ukończył studia na wydziale literatury Uniwersytetu Ryskiego. Pracę magisterską pisał o twórczości Jamesa Joyca. Próbował zdawać egzamin do moskiewskiej szkoły dyplomatów (Moskowskij Instytut Mieżdunarodnych Otnoszenij), ale to już były za wysokie progi.

- „Tam przyjmowano tylko dzieci partyjnych czynowników, osoby rekomendowane przez regionalne komitety komsomołu. Nie można było ot tak, po prostu pojechać i zdać egzamin wstępny. Zacząłem, więc, być nauczycielem akademickim. Chciałem rozpocząć przewód doktorski. Tymczasem otrzymałem propozycję pracy w… KGB. Nie przeszkadzało im nawet to, że ja nigdy nie byłem ani pionierem, ani komsomolcem, ani też tym bardziej członkiem partii komunistycznej. Dano mi wtedy do wyboru: albo zgadzam się na współpracę (na początek), albo też spowodują wyrzucenie mnie z pracy na Uniwersytecie. Nawet nie czekałem. Sam się po prostu zwolniłem w roku 1977”.

Rozpoczął się w tym momencie nowy etap życia Janisa Jurkansa. Akurat zmarł, w wieku 58 lat, jego ojciec. Janis przejął, więc na długie dziesięć lat jego brygadę, remontującą kościoły na Łotwie. Ważniejsze w tym czasie wydawało się jednak coś zupełnie innego. Otóż pod koniec lat siedemdziesiątych Jurkans po raz pierwszy odwiedził Polskę. Zapisał się wtedy na wycieczkę do Pragi Czeskiej.

-„Nasz pociąg zatrzymał się w Warszawie. Wyszedłem na peron. Coś mnie ścisnęło i zacząłem płakać. Ja dorosły, trzydziestoletni chłop. Wszyscy wokół mówili po polsku, wszędzie było jakoś tak pięknie. A serce podpowiadało: pozostań w tym mieście. Do pociągu jednak wsiadłem, ale od tego też momentu jeszcze bardziej zacząłem się interesować Polską. Śledziłem bardzo uważnie wszelkie doniesienia z okresu Solidarności. Potem stan wojenny. Czułem, jakbym tam w Polsce był i uczestniczył w tych wydarzeniach. Starałem się je zrozumieć, co wtedy w dawnym ZSRR, nawet na Łotwie wcale nie było takie oczywiste.

 

Coś mnie ścisnęło i zacząłem płakać. Ja dorosły, trzydziestoletni chłop. Wszyscy wokół mówili po polsku, wszędzie było jakoś tak pięknie

 

Tymczasem nadchodziły przełomowe lata tak dla Jurkansa, jak i samej Łotwy.

- „Cały czas jeździłem z ekipą remontową po całym kraju. Aż nagle w roku 1987 bardzo poważnie zachorowałem. W szpitalu lekarze powiedzieli mi, że pewnie długo już nie pożyję. Bo okazało się, że mam białaczkę. Dla mnie to był straszliwy szok. Przez dwa tygodnie leżałem na szpitalnym łóżku i nie myślałem o niczym innym, jak o nieuchronności swojej śmierci. Będąc jeszcze żywym, widziałem się już jako zmarły. Tym bardziej, że przyjaciele, którzy przychodzili mnie odwiedzać, właściwie się żegnali. A aktualna wtedy jeszcze żona, jak się dowiedziałem, już zaczęła sprzedawać moje rzeczy, nie wyłączając nawet psa. Myślałem też o dzieciach – wtedy mających osiem i dziesięć lat.

I nagle, jak grom z jasnego nieba, po pół roku leczenia, już w roku 1988, spada na mnie kolejna wiadomość: choroba się cofnęła. Powinienem się wtedy radować, a ja żyłem jak w odrętwieniu. Bo przecież, jeśli choroba się cofnęła, to, kto wie, czy zaraz nie wróci. Całe szczęście, że wtedy otrzymałem skierowanie na dwumiesięczny pobyt sanatoryjny na Krymie. Tam myślałem raczej już tylko o swojej przyszłości. Wiedziałem, że po ostatnich przeżyciach należy traktować moje małżeństwo jako zakończone.

Nie chciałem także wracać do pracy na budowie. Ale pomysłu, co ze sobą zrobić jakoś nie miałem. Gdy wróciłem, akurat zaczął rozwijać się ruch na rzecz niepodległości Łotwy – „Front Narodowy”. Nagle przeczytałem, że oni szukają osób ze znajomością języków obcych. Przyszedłem na otwarte zebranie Frontu. Organizatorzy w eleganckich garniturach, a ja w jakimś sweterku, dżinsach…

Nawet sobie pomyślałem: „gdzie ty Janis się pchasz. Każdy z tych ludzi to przecież legenda, a ty…?”. Czułem się przy tych słynnych wtedy działaczach jak człowiek z innego, gorszego świata. I padło pierwsze pytanie:

- Gdzie ostatnio pracowaliście?

- Byłem murarzem.

- A jakie macie wykształcenie.

- Wyższe.

- A jakie języki obce znacie.

- Angielski, niemiecki, rosyjski, polski. Trochę estoński i litewski.

I nagle jakby się coś przede mną uchyliło. Jeden z egzaminujących nagle sobie przypomniał, że przecież widział mnie kiedyś jako pracownika Uniwersytetu. Powiedziałem, że wyrzucono mnie stamtąd. Powiedziałem też, dlaczego. I nagle okazałem się najlepszym z możliwych kandydatów do pracy w wydziale zagranicznym. Na początek okres próbny, trzy miesiące… A potem, już w roku 1990 (24 maja) zostałem ministrem spraw zagranicznych nowej, niepodległej Łotwy. Funkcję tę pełniłem do końca listopada 1992 roku. Byłem pierwszym Łotyszem, który wszedł do budynku na Downing street 10 w Londynie. W maju 1991 roku, gdy jeszcze prawie nikt nie uznał niepodległości Łotwy, ja spotykałem się z prezydentem Francji Mitterandem w Paryżu. Potem z Helmutem Kohlem. Byłem też w Białym Domu. Wtedy poznałem się również z ministrem spraw zagranicznych Polski, Krzysztofem Skubiszewskim. Nasze rozmowy miały całkiem prywatny charakter. Rozmawialiśmy zawsze po polsku. Podobnie zresztą, jak i ze Zbigniewem Brzezińskim. Teraz polskie korzenie bardzo mi pomagały. Poznałem też działaczy polskiej mniejszości narodowej na Łotwie. Zaprzyjaźniłem się z szefową organizacji Itą Kozakiewicz. Jeździłem potem z nią do Polski. Wstępować do Związku Polaków już jednak nie chciałem. Byłem przecież Ministrem Spraw Zagranicznych całego kraju i nie chciałem być kojarzony z jakąś jedną organizacją. Wróciłem natomiast wtedy do czytania polskiej prasy. Przez wiele lat prenumerowałem tygodnik „Wprost”. Kibicowałem też Andrzejowi Gołocie w jego walkach bokserskich na zawodowym ringu”.

Wcześniej, bo w roku 1990 Janis Jurkans ożenił się ponownie. Mieszkający w Ameryce Łotysze zorganizowali wtedy organizację, zajmującą się współpracą z nową Łotwą. Na jedno ze swoich spotkań zaprosili przedstawicieli władz Łotwy. I tam Jurkans spotkał swoją przyszłą żonę.

- „Oświadczyła mi, że znudziła jej się już Ameryka (urodziła się Nowym Jorku) i chciałaby wrócić do rodzinnych korzeni na Łotwie. Długo jej tłumaczyłem, że będzie jej bardzo trudno dostosować się do łotewskich realiów. Bo tak dużo jest tu sowieckiego podejścia do życia. A ona nic, tylko Łotwa i Łotwa. Potem, w ciągu jednego dnia, wszystko sprzedała i przyjechała do Rygi. Jeszcze wtedy nie myślałem o ślubie. Zbyt bolesne były wspomnienia z poprzedniego związku. Wydawało mi się, że moje zranione serce już do żadnego uczucia zdolne nie jest. I tak jakoś się stało, że jednak zamieszkaliśmy razem i żyjemy razem już siedemnaście lat. Moja żona jest osobą, która zawsze pomagała mi swoimi radami. Ona żyje nie tylko swoja pracą, ale i moimi zajęciami. Jednocześnie jesteśmy małżeństwem bardzo tolerancyjnym wobec siebie. Ja lubię balet, a ona operę. Zawsze, więc chodzimy do teatru oddzielnie. I nikomu to nie przeszkadza. Nie możemy się tylko zgodzić w jednym. Ona bardzo nie lubi, gdy ja z kimkolwiek rozmawiam po rosyjsku. Każda rodzina emigrantów z Łotwy (taka jak rodzice żony) to byli wszak ludzie skrzywdzeni przez rosyjskich komunistów”.

Pełnienie funkcji ministra spraw zagranicznych Łotwy, czyli państwa, które formalnie jeszcze nie istniało, to nie były tylko elementy wzniosłe. Było także groźnie. Nikt wtedy w roku 1990 czy 1991 nie wiedział, co zrobią Rosjanie.

- „Pełnienie funkcji ministerialnej powoduje, że człowiek dostaje jakiejś dziwnej odwagi, na którą pewnie nie zdobyłby się jako zwykły śmiertelnik. Wręcz czasami naprasza się taki bohater na kłopoty. W niedzielę 19 stycznia 1991 roku spacerowałem sobie gdzieś w parku. Nagle złapał mnie jakiś człowiek. Poinformował, że przez radio wzywają wszystkich członków rządu. W dżinsach, sportowej koszuli i kurtce futrzanej z miejsca wyjechałem do siedziby premiera. Na posiedzeniu rządu uznano, że natychmiast powinienem wyjechać za granicę, by w razie jakichkolwiek ruchów sowieckich na Łotwie, reprezentować mój kraj w świecie. Pełnomocnictwo obejmowało także ewentualne tworzenie rządu emigracyjnego. Od razu odwieziono mnie na lotnisko. Poleciałem samolotem do Sztokholmu. Tam miałem pierwsze oficjalne spotkanie z przedstawicielami szwedzkiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Dostałem też pieniądze od gospodarzy na hotel i ubranie – bo ciągle przecież byłem w tych nieszczęsnych dżinsach i sportowej koszuli. W naszych rządowych przewidywaniach siedzibą władz emigracyjnych miała być właśnie Szwecja lub też Dania. Przez okres swojego pobytu w Szwecji byłem także gorącym newsem dla dziennikarzy. Jeśli tylko cokolwiek działo się w Moskwie lub gdzie indziej w imperium sowieckim, to ja byłem pierwszy do komentowania tego. W marcu wróciłem do Rygi. A proces rozpadu ZSRR już wtedy mocno się nasilał. Dostawaliśmy wtedy różne sygnały w tej sprawie. Szczególnie z Moskwy szły informacje o tym, iż Związek Radziecki rychło będzie rozwiązany. Nie wszystko było jednak tak całkiem optymistyczne. 5 czerwca 1991 byłem na spotkaniu w Berlinie. Sekretarz stanu USA James Baker oświadczył, że ich analitycy podejrzewają, że może być też inny scenariusz wydarzeń w ZSRR – krwawy przewrót, przywracający stare porządki. Głowa państwa estońskiego Lenart Meeri zapytał wtedy wręcz: czy pomogą nam w takim przypadku Stany Zjednoczone. Baker potwierdził. Potem jednak okazało się, że on myślał o pomocy dla członków rządów krajów nadbałtyckich, a nie dla całych państw. Tu Baker zdecydowanie stwierdził: nie ma możliwości pomocy Litwie, Łotwie czy Estonii.

Lodowata atmosfera panowała na innym spotkaniu: władz ZSRR ze zbuntowanymi bałtami.

-„Wszyscy patrzyli na nas, jak na zdrajców. Nie doszliśmy wtedy do żadnych wspólnych wniosków. My, bowiem optowaliśmy jednoznacznie za niepodległością, a gospodarze, co rusz, wracali do możliwości, odnowienia umowy związkowej. Krążąc zaś po Kremlu, już człowiek zaczyna się bać. Nie wiadomo, bowiem, nawet czy winda, do której się wsiada, jedzie na dół czy do góry. Nie wiadomo także, gdzie się wysiądzie: czy na korytarzu, czy też w jakimś gabinecie.

Potem był pucz sierpniowy w Moskwie. Rząd łotewski wysłał Jurkansa na wszelki wypadek, podobnie jak w styczniu, za granicę.

-„Jechałem ryskimi ulicami na lotnisko i wszędzie mijałem transportery opancerzone. Nie wiedziałem, czy aby nie jest to ostateczne pożegnanie z Łotwą. Plotka wtedy goniła plotkę. Mówiło się, że w Moskwie są już gotowe listy ludzi, działaczy niepodległościowych, w poszczególnych republikach, których zaraz będzie się rozstrzeliwać. Na lotnisku pogranicznicy (ciągle na służbie moskiewskiej!) zatrzymali mnie i kazali czekać. Udało mi się jakoś dostać do telefonu. Dodzwoniłem się do naszego… ambasadora honorowego w Belgii. Raportowałem, że nie wiadomo, czy uda mi się wylecieć i bardzo prosiłem o ewentualne nagłośnienie sprawy w europejskich mediach. Ambasador był Szwedem, mieszkającym w Belgii, gdzie prowadził duży biznes. Zadzwonił do linii SAS, która to miała mnie wywieźć z Rygi do Kopenhagi i powiedział, że dopóki mnie nie będzie na pokładzie samolotu, to niech nikt się nie odważy wystartować. Nadal jednak nic nie wiedziałem. Siedziałem w poczekalni dla VIP – ów i umierałem z niepokoju. Zaszedł do mnie jakiś major. On mi, że ma rozkazy z Moskwy, aby nikogo z nieuznawanych przez Moskwę władz Łotwy, nie wypuszczać, ale ja mu udowadniałem, że zakończy się to międzynarodowym skandalem. Bo samolot konsekwentnie nie wylatywał, czekając na mnie. W końcu dałem mu po prostu tysiąc dolarów. I jakby nowy duch wstąpił w oficera. Wszak wtedy w sowieckiej armii zarabiało się nie więcej (w przeliczeniu) jak 15 dolarów miesięcznie. Sam oficer mnie przeprowadził, aż do trapu samolotu. A tu, po paru dniach okazało się, że cały ten zamach stanu wyglądał jak farsa. Wróciłem wtedy na Łotwę, która rychło stała się już oficjalnie niepodległym państwem. O swojej zaś dalszej karierze politycznej mogę tylko tyle powiedzieć, że zawsze uważałem, iż Łotwa nie powinna się zamykać na chcących na początku lat dziewięćdziesiątych asymilować się tutejszych Rosjan. Niestety, późniejsze ustawy o obywatelstwie pozbawiły jedną trzecią mieszkańców kraju prawa do obywatelstwa. Ja to traktowałem zawsze jako błąd. Bo nagle przychylnych nam, a nie Moskwie, Rosjan, rzucaliśmy w objęcia przeciwników łotewskiej państwowości. Próby naprawienia tego błędu to była cała moja kariera polityczna w niepodległej Łotwie. Chyba nie do końca mi się to udało. Bo choć wielu Rosjan uzyskało jednak z czasem obywatelstwo Łotwy, to jednak bardzo często nie traktują oni Łotwy jak swojej ojczyzny, nie mając z tym krajem, jego tradycją, świętami, jakiegokolwiek związku emocjonalnego. Pozostaje mi, więc tylko duma, że nigdy w trakcie całej swojej przygody z polityką (potem jeszcze piętnaście lat byłem posłem) nie mówiłem słów, których teraz musiałbym się wstydzić.

 

Tak, przekonywanie do Polski i polskości to moja prawdziwa pasja. I kto wie, czy teraz nie stanie się to jednym z moich nowych zajęć.

 

Obecnie Janis Jurkans jest już poza polityką. Rok temu zrezygnował nawet ze startowania w wyborach parlamentarnych. Zajął się doradztwem biznesowym. Coraz częściej też uważa, że najważniejszym jego obecnym zadaniem jest pielęgnowanie dobrych kontaktów z synami i wnukami.

- „Starszy syn, urodzony w roku 1976, jest adwokatem, a trzy lata młodszy Dawid również przygotowuje się do zawodu prawnika. Jakąś małą dumę sprawia mi to, że syn starszy oraz jego syn (czyli wnuk) mają na imię Janis. Mam też wnuczkę Martę. I to chyba imię nadane specjalnie na cześć polskich korzeni rodziny Jurkansów. Mówię „chyba”, bo jakoś nie śmiałem synowi zadać wprost tego pytania. Bo teraz znów nachodzą mnie reminiscencje, związane z moją polskością. I tak sobie marzę, że Polska zacznie pomagać na Łotwie polskim szkołom, choćby w takim wymiarze jak to się dzieje na Litwie i Białorusi. To pomoże odkryć wielu ludziom, tu na Łotwie, ich polskie korzenie. Brakuje mi też tego, że w kioskach nie mogę kupić polskich gazet i czasopism, polskich książek, płyt, programów telewizyjnych choćby na płytach. Kiedyś kanonem było słuchanie na falach długich polskiego radia. A audycja „Lato z Radiem” to i na Łotwie była symbolem dobrego radia, wspaniałej muzyki. To był zupełnie inny świat. Nie taki siermiężny sowiecki, lecz polski z powiewem zachodu. Myślę, że jest jeszcze wiele do zrobienia, by te tradycyjnie dobre kontakty polsko - łotewskie przełożyć na język wzajemnej znajomości kultury tych narodów. Bo mój wnuk, kto wie, czy nie mógłby pójść do polskiej szkoły. Jak go do tego przekonam, gdy nie mogę mu ofiarować atrakcyjnej książki dla dzieci, czy jeszcze lepiej, płyty z polskimi filmami dla dzieci. Tak, przekonywanie do Polski i polskości to moja prawdziwa pasja. I kto wie, czy teraz nie stanie się to jednym z moich nowych zajęć.




Wróć do strony głównej