BOŁSZOWCE wracają do życia

 

Był rok 1620. Rzeczpospolitą od 33 lat władał Zygmunt III Waza – z Bożej łaski król Polski, wielki książę Litwy, książę ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki, inflancki, a także dziedziczny król Szwedów, Gotów i Wandalów.

Właścicielem dóbr bołszowickich na Rusi Czerwonej leżących, był wówczas pułkownik wojsk koronnych, późniejszy hetman polny Marcin Kazanowski herbu Grzymała.

Wrócił właśnie w rodzinne strony, spiesząc odeprzeć kolejny najazd tatarski. Myśli, czarne jak wody Dniestru, kłębiły się w głowie przyszłego hetmana. Przeciwników było znacznie więcej, aniżeli przypuszczał. Stojąc na deskach promu podczas przeprawy swych wojsk przez Dniestr, usłyszał plusk. To jego pies, wskoczywszy do wody, płynął z powrotem, trzymając w pysku zrolowane płótno. Kazanowski wziął rulon, rozwinął płótno i zobaczył wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Uznał to za szczęśliwy znak, pokazał swemu wojsku i wkrótce odniósł zwycięstwo nad naciągającymi hordami Tatarów. Sam ciężko ranny modlił się usilnie do Matki Boskiej, przedstawionej na owym wizerunku. Choć cyrulicy dawali mu niewielkie szanse – Kazanowski wrócił do zdrowia. Uznał to za cud, a obraz kazał umieścić w kaplicy na zamku w Bołszowcach.

Gdzie stał zamek w Bołszowcach, kroniki milczą. Dziś nie pozostał po nim nawet najmniejszy ślad.

 

Początki kościoła i klasztoru

Marcin Kazanowski nie poprzestał na zawieszeniu cudownego obrazu w kaplicy. Postanowił ufundować kościół i klasztor. 23 lutego 1623 roku spisano akt fundacji, który do dzisiaj znajduje się w archiwum ojców karmelitów trzewiczkowych.

Otto treść aktu: „W Imię Pana - Amen. Na wieczną rzeczy pamiątkę ja, Marcin Kazanowski, kasztelan i starosta halicki, bogusławski etc., pan i dziedzic dóbr miasta Bołszowiec i przyległych wsi. Dla dobra mojej duszy i mojej żony szlachetnie urodzonej Heleny Staczyckiej postanawiamy: aby OO. Karmelitom kościół pod tytułem Zwiastowania Matki Bożej i św. Marcina wymurować wraz z klasztorem w miejscu zwanym Kurią, Pani Hackowej w obrębie wspomnianego miasta położonego erygować i zaprowadzić wraz z ruchomościami kościelnymi.”.

Uroczyste wprowadzenie obrazu do drewnianego wówczas kościoła odbyło się dnia 20 marca 1624 r. Kazanowski oddał ojcom Karmelitom pięć stawów, wzgórze i ziemię.

Bołszowce w ciągu wieków ciągle leżały na linii frontu

Klasztor otaczał mur obronny wraz z wieżą nad bramą wjazdową. W piwnicach w czasie zagrożenia chowała się miejscowa ludność. Na przestrzeni XVII wieku ojcowie Karmelici kilkakrotnie opuszczali klasztor – w roku 1648,1651, 1655, 1657 oraz 1671. Uciekali przed Kozakami, Szwedami, Tatarami i Turkami. Po ostatnim najeździe tureckim, kiedy to cudowny obraz udało im się wywieźć do Lwowa, zdewastowana świątynia przez kilkadziesiąt lat nie pełniła swojej roli. Czasy były wciąż niespokojne. Obawiano się ponownego zniszczenia.

Odbudowę podjął w końcu pułkownik wojsk koronnych Jan Gałecki w podzięce za cudowne uzdrowienie. Budowę dokończyła wdowa po nim. Ponowna konsekracja kościoła odbyła się w roku 1725.

Znaczną sumę z przeznaczeniem na malowidła w kościele wyasygnował hetman Jan Stanisław Jabłonowski.

W latach sześćdziesiątych XVIII wieku podjęto starania o koronację obrazu, uwieńczone przywilejem, uzyskanym od papieża Klemensa XIII. Koronacja odbyła się 15 sierpnia 1777 roku.

W tym  roku kościół został podniesiony do rangi sanktuarium. Od tego też czasu  corocznie na Matki Boskiej Szkaplerznej (16 lipca) w kościele odbywał się odpust. Do sanktuarium przybywały wielotysięczne rzesze pielgrzymów.

Pielgrzymi opowiadali, że „obraz emanował niebieskie światło, jaśniejące w nocy i jakieś cudowne mienienie się”.

Wiek XIX przebiegł na ogół spokojnie, jeśli nie liczyc kradzieży koron cudownego obrazu w roku 1855. Korony odnaleziono w Dubowcach . Po ponownym poświęceniu przez zasiadającego wówczas na Stolicy Piotrowej papieża Piusa IX, korony wróciły na obraz.

Pierwsza wojna światowa  nie oszczędziła zespołu kościelno – klasztornego w Bołszowcach.

Najbardziej tragiczny dla świątyni był dzień 7 września 1916 r., gdy wojska rosyjskie atakowały połączone siły niemiecko-austriackie, szukające schronienia za murami kościoła. Walki niosły śmierć, pożogę, zniszczenia i w końcu uczyniły ruinę z miejscowości i kościoła. Podczas ostrzału przeor O. Teodor Bajorek wyciągnął z ołtarza obraz i zakonnicy przebywali z nim przez dwa dni w podziemiach. Dnia 9 września komenda wojskowa rozkazała opuścić zespół klasztorny. Zakonnikom udało się po dłuższej peregrynacji zawędrować wraz z obrazem do Lwowa. W lwowskim kościele Karmelitów cudowny obraz znajdował się do 15 lipca 1930 r. W listopadzie 1929 r. za zgodą przeora w Bołszowcach O. Mateusza Cholewy, powstał komitet pod przewodnictwem Felicji Krzeczunowiczowej, zajmujący się sprowadzeniem obrazu ze Lwowa. Organizacją uroczystości powitalnych zajął się Kornel Krzeczunowicz. Przybył na nie m.in. arcybiskup Bolesław Twardowski, zaproszono również pułk kawalerii. Na okoliczność powrotu obrazu były przeor bołszowiecki O. Franciszek Bizsak postanowił ufundować dzwon.

Przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego trwały prace remontowe, zakończone ostatecznie w roku 1938.

Niedługo potem w latach drugiej wojny światowej klasztor znów przeżywał tragiczne chwile.

W marcu 1944 r. po bestialskim  zamordowaniu proboszcza kościoła O. Wojciech Zając wywiózł obraz z powrotem do Lwowa.

Gdy w 1945 r. zlikwidowano klasztor karmelitów lwowskich, wizerunek przyjechał do Krakowa. Ostatecznie peregrynacja obrazu Najświętszej Maryi Panny Bołszowieckiej zakończyła się dwadzieścia trzy lata póżniej. Umieszczono go w jednym z najstarszych kościołów na ziemiach polskich – kościele św. Katarzyny w Gdańsku w roku 1966.

Nie sposób nie wspomnieć o wydarzeniu, jakie miało miejsce niespełna dwa lata temu. W kościele św. Katarzyny w Gdańsku wybuchł pożar. Spłonął wówczas cały dach kościoła. Strop jednak wytrzymał i wnętrze kościoła razem z cudownym obrazem ocalało. Specjaliści, badający później skutki pożaru, mówili, że teoretycznie nie było to możliwe.

Czas władzy sowieckiej – to chyba największy upadek sanktuarium w Bołszowcach

Kościół ostatecznie zamknięto w 1947 roku. Urządzono w nim skład zboża i nawozów sztucznych. W pomieszczeniach klasztoru urządzono chlew(!).

W roku 1990 wspólnota rzymskokatolicka odzyskała kościół i to, co zostało z budynku klasztoru. Zniszczenia były jednak ogromne, a środki na odbudowę – prawie żadne. Niewiele można było zrobić.

W roku 2002 Karmelici przekazali kościół i klasztor ojcom Franciszkanom Konwentualnym.

Powoli coś się jednak poczynało dziać. W ramach szczupłych środków porobiono wstępne zabezpieczenia obiektu.

Od sześciu lat na 16 lipca przybywa tu młodzież ze Lwowa, Stanisławowa, Kołomyi, Stryja. Idą pielgrzymki.

Następny cud?

Pewnie tak, bo jak wytłumaczyć fakt , iż trzy lata temu los, przy wspomaganiu ojca Grzegorza Cymbały z kościoła św. Antoniego we Lwowie, przygnał tu  panią Wiesławę Holik  z Gliwic. A przyjechała do Lwowa  tylko na wycieczkę.

Ja to muszę odbudować! Ba, łatwo powiedzieć. Serce historyka,pasja działacza społecznego od wielu lat. Jeszcze z czasów zakładania Wolnych Związków Zawodowych na Śląsku, później – Solidarności.

Zaraz po powrocie do Polski, w porozumieniu z ojcami franciszkanami – prowincja małopolska – pani Wiesława przystąpiła do działania. Najpierw była wizyta na Wydziale Budownictwa Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Zaraz potem – na Wydziale Architektury – tamże. Wkrótce potem – na Uniwersytecie Wrocławskim w Instytucie Archeologii.

A potem pisanie wniosków. Do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, do senackiej Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie. Wizyty, przekonywania. Do tego z powodzeniem. Wiadomo, gdzie diabeł nie może...

Pierwsza konferencja międzynarodowa z udziałem przedstawicieli Politechniki Śląskiej, Uniwersytetu Wrocławskiego, ojców Franciszkanów i Rezerwatu „Stary Halicz” odbyła się jeszcze w 2005 roku. Po tym były jeszcze dwie.

W roku 2006 ruszyły prace budowlane. Przyjechały dwie grupy studentów z Wydziału Architektury PŚ i dwie grupy archeologów z Uniwersytetu Wrocławskiego pod kierownictwem dr. Mirosława Furmanka. Prof. Sękowski wraz ze studentami badał statyczność wzgórza klasztornego. W tym roku były już trzy grupy studentów architektury z Politechniki Śląskiej w Gliwicach pod kierunkiem pani dr. inż. Arch. Elżbiety Szponar-Regulskiej i dra Ryszarda Nakoniecznego. Były też dwie grupy studentów archeologii z Wrocławia. Ci ostatni przyjadą jeszcze wraz z grupą antropologów w październiku.

Nadzór sprawuje z ramienia Rezerwatu „Stary Halicz” pan Beregowski. Studenci robią dokumentację. W ramach swych praktyk i z zamiłowania. Gdyby trzeba było za to płacić... Lepiej nie myśleć. To byłoby nierealne.

Odbudowa skrzydła klasztornego postępuje żwawo – budynek jest już pod dachem, a mają być jeszcze tynki. Byle zdążyć przed mrozami. Środki na odbudowę klasztoru wyasygnował Senat RP, na odbudowę kościoła – Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. „Niech pan koniecznie napisze – mówi pani Wiesława – że na równi z robotnikami pracowali ojcowie franciszkanie. Ojciec Mikołaj Oracz, proboszcz halickiej parafii, przypłacił to operacją. Trafił na stół operacyjny prosto z placu budowy”.

Po odbudowie,w budynku klasztornym znajdzie miejsce Młodzieżowe Centrum Pokoju i Pojednania

Prowadzone przez ojców Franciszkanów.

„Ideą Młodzieżowego Centrum Pokoju i Pojednania jest obalanie murów nienawiści i budowanie pomostów miłości i pokoju” – czytam w deklaracji. Ma to być zarazem ośrodek duchowy rozwoju młodzieży polskiej ziemi halickiej.

W przyszłym centrum znajdzie swoje miejsce bibloteka z polskim księgozbiorem, sale lekcyjne do prowadzenia nauki języka polskiego oraz mini muzeum historii zespołu klasztorno-kościelnego, a także ekspozycja znalezisk wydobytych podczas prac wykopaliskowych.

„Co roku bądziemy organizować trzydniowe spotkania młodzieży z całej Ukrainy. Chcemy też organizować wczasy dla dzieci – głównie z biedniejszych rodzin polskich” – mówi ojciec Grzegorz.

Po ostatnich ulewach Dniestr niebezpiecznie przybiera

Na niebie ołowiane wrześniowe chmury. Siedzimy na bardzo skromnie urządzonej plebanii w Haliczu. Już godzinę temu wójt Halicza, po otrzymaniu alarmującego telefonu, wybiegł nad rzekę. Ufni w jego działania dalej snujemy plany i ... wspomnienia.

Pani Wiesława Holik mogłaby obdzielić swoim życiorysem niejeden dziesiątek osób.

Choć z kresowej rodziny – tu na Kresy przyjechała stosunkowo niedawno. Z domu Bobrowska. Herbu Jastrzębiec – a jakże.

Tak, tak – tych Bobrowskich . Od Józefa Korzeniowskiego.

„Ojciec urodził się w Stanisławowie na ul. Sapieżyńskiej . Mama – w Odessie. Tam moich dziadków zagnała rewolucja w Rosji.

W 1945 roku rodzice wyjechali ze Stanisławowa do Gliwic. Zaraz potem ojciec jako niepewny politycznie trafił na półtora roku do więzienia. Gdy wrócił, mama go nie poznała. Ważył 49 kilogramów. W Stanisławowie ojciec był inżynierem. Budował mosty na terenie całego województwa. Niektóre z nich stoją do dziś. Był łącznikiem AK. Jako mała dziewczynka pamiętam, że zawsze w przedpokoju stała mała walizeczka. Były w niej ciepła bielizna, skarpety, szczoteczka do zębów. Władza ludowa nas nie lubiła”. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ale o tym później – innym razem.

„To wszystko nieważne – ważne, co tu w Bołszowcach” – mówi pani Wiesława.

Czas wracać. Przejeżdżając przez most w Haliczu, patrzymy na wzbierające czarno-bure wody Dniestru.

Marcin Romer



Wróć do strony głównej