Miasta
magiczne, ludzie niezwykli
Krzemieniec
- miasto Ireny Sandeckiej. Juliusza Słowackiego?… też
tekst i
zdjęcia : Marcin Romer
Lecz zaklinam — niech żywi nie tracą nadziei
I przed narodem niosą oświaty kaganiec;
A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!...
Juliusz Słowacki „Testament mój"
Jeździ
Pan na nartach? -jeździłem.
A pływa
Pan? - owszem tak. Kiedyś mocno zajmowało mnie
żeglarstwo.
O, mnie
też - to było jeszcze podczas studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedyś
ktoś napisał, że działałam wtedy w harcerstwie, ale ja właśnie pływałam. Byłam
wodniaczką.
Pani Irena Sandecka w kwietniu skończyła 96 lat. Jeszcze niedawno
trudno było dotrzymać jej kroku podczas pieszego podejścia
na Górę Bony. Ostatnio trochę chorowała. Rzadko już siada do fortepianu.
Ale
fotografię może Pan zrobić - żartuje Pani Irena. - Fortepian to taki
instrument, że wystarczy przy nim usiąść i wygląda jakby ten siedzący grał.
To Pan
robi ten „ Kurier ". - No tak, ja. Oczywiście nie sam Jest nas więcej. To dobra gazeta. Szkoda, że tak późno zaczęła się
ukazywać.
Początek czerwca. Skwar chodzi po ulicach Krzemieńca
Dochodzi południe. Siedzimy w przytulnym pokoiku w
małym domku pani Ireny Sandeckiej. Wystarczy wyjść stąd parę kroków w dół, po
wąskiej ścieżce i już jesteśmy pod murami dawnego Liceum Krzemienieckiego.
Niedaleko stary kościół, ten z „czarnym pomnikiem" Juliusza Słowackiego.
Naprzeciw rzeka Ikwa i Góra Bony. Nieco w drugą
stronę, niedaleko - stary polski cmentarz . Tuż u wejścia - nagrobek Salomei Słowackiej. Ciut dalej, w mieście -
muzeum Wieszcza, w wyremontowanym dworku jego dziadków. Ile znajomych nazw,
miejsc o jakich się tylko słyszało. Domek, pani Sandeckiej to też miejsce niezwyczajne.
W pierwszej połowie XIX wieku mieszkał tu Willibald Besser, uczony, botanik,
dyrektor ogrodu botanicznego w Krzemieńcu, doktor medycyny, profesor Liceum
Krzemienieckiego. Pani Sandecka zapisała ten dom „Wspólnocie Polskiej".
Chciałoby się, by ta szacowna organizacja nigdy go nie otrzymała.
W Krzemieńcu nic nie jest zwyczajne
To jedno z tych miejsc magicznych, bogatych magią
samego swego istnienia. Niezwyczajne są kanapki z białym serem, podane do kawy
- „na późne śniadanie" u pani Ireny. Niezwyczajne były placki ziemniaczane,
podane rankiem u pani Julii przed wycieczką na Górę Bony. Niezwyczajni byli
wreszcie moi towarzysze podróży - pani Monika Narmuntowska - Michalak i jej mąż
Andrzej Michalak. Ona – malarka z Zielonej Góry, całe swoje młode życie
poświęcająca pomocy rodakom zza wschodniej granicy. Pomocy konkretnej, celowej.
Nie ku swojej li tylko satysfakcji czynionej. Nie zliczyć ile setek, a może tysięcy par okularów noszą
dzięki pani Monice miejscowi Polacy. Ile ubrań dla dzieci, ile lekarstw
znalazło się u polskich lekarzy na Kresach. Pan Andrzej jest nie mniej
zaangażowany. Obydwoje działają w ramach zielonogórskiego Ruchu Apostolatu
Emigracyjnego. Są dziwne instytucje. Są niezwyczajni ludzie. Pan Bóg wie, co
robi. Kogoś przecież będzie trzeba beatyfikować, po wyczerpaniu bieżącego rejestru
oczekujących. (Żart mój proszę wybaczyć - ale wspomnicie jeszcze moje słowa).
Słońce chodzi po stole, brzęczą pierwsze pszczoły…
Pani Irena Sandecka opowiada .
Urodziłam się 11 kwietnia
1912 roku w Humaniu na Ukrainie. Mój ojciec, Ryszard Sandecki, skończył Wyższą
Szkołę Rolniczą w Wiedniu i przed pierwszą wojną światową pracował jako
księgowy w wielkich majątkach rolnych w Czechach i na Ukrainie. W 1914 roku,
jako austriacki poddany, został wywieziony w głąb Rosji. Wyzwoliła go rewolucja
1917 roku. W latach 20., po naszej ucieczce przez "zieloną granicę"
do wolnej Polski, ojciec napisał broszurę "La Federation de l'Europę
Centrale", w której wzywał 9 państw środkowej Europy (bez Ukrainy i Białorusi,
które się wówczas nie liczyły) "do zjednoczenia swoich serc i
terytoriów" dla ochrony przed obu potężnymi sąsiadami: zaborczą Rosją i
równie zaborczymi Niemcami.
"Dieu sera avec nousl". Idea była zbyt
wczesna dla upojonych świeżo odzyskaną niepodległością państw Europy środkowej,
ale, kto wie, czy jeszcze nie zmartwychwstanie...
Moja matka, Maria z Czartkowskich, przebrnęła przez
znienawidzoną rosyjską szkołę państwową w Warszawie, gdzie nawet na przerwach
nie wolno było rozmawiać po polsku. Do końca życia nie włożyła brązowej sukni,
koloru szkoły rosyjskiej. Potem pracowała jako nauczycielka w domach
prywatnych. Później uczyła w szkołach, a w końcu pracowała jako kierowniczka w
internatach żeńskich Liceum Krzemienieckiego. Za tajne nauczanie w zaborze
rosyjskim otrzymała w roku 1933 Medal Niepodległości.
Oboje rodzice pochodzili z Warszawy i byli wielkimi
patriotami, i ludźmi wysokiej etyki. Miałam też jedynego brata Jerzego, któremu
wojna 1939 roku nie pozwoliła na ukończenie Konserwatorium w Warszawie - muzyka
i dyrygenta chórów żołnierskich i dziecięcych, uczestnika Powstania
Warszawskiego, więźnia obozów Gross Rosen i Leitmeretz. Rodzice spoczywają w
Krzemieńcu, Jurek – w Warszawie na Powązkach.
Błogosławione
drzewa, może sprzed stuleci
Jakiś
ojciec rodziny dla swojej pasieki
Sadził Was,
spoglądając w czas przyszły, daleki,
Z myślą w złotych miodach d/a wnuków swych dzieci.
(...)
Bądźcie
błogosławione! Choć burza zwaliła
Młodsze od
was olbrzymy, które pod stopami
Grodzą drogę wędrowcom, groźcie gałęziami,
Wyście przetrwały wieki:
Bo w
korzeniach siła.
Irena
Sandecka
Ja sama ukończyłam klasę przedwstępną i wstępną w
Humaniu. W roku 1921, po podpisaniu traktatu o granicy polsko-sowieckiej, razem
z rodziną pod Korcem przeszliśmy do Polski przez „zieloną granicę”. W Warszawie
uczyłam się w pierwszej i drugiej klasie na pensji żeńskiej im. Emilii Plater.
Z Warszawy razem z matką i bratem, na zaproszenie wizytatora Liceum
Krzemienieckiego, dr Marka Piekarskiego (byłego dyrektora Szkoły Polskiej w
Humaniu), przyjechaliśmy do Krzemieńca. W Krzemieńcu oboje z bratem
ukończyliśmy Gimnazjum im. Tadeusza Czackiego przy Liceum Krzemienieckim, a ja,
dodatkowo, jako eksternistka - Seminarium Nauczycielskie im. Hugona Kołłątaja
przy tymże liceum.
Od 1930 do 1936 studiowałam w Krakowie na
Uniwersytecie Jagiellońskim i w 1936 roku otrzymałam dyplom magistra pedagogiki
UJ. Następnie uczyłam trzy lata w szkołach podstawowych w Równem, w Krzemieńcu
i w Sosnowcu, a od 1 września 1939 r. miałam skierowanie do Pedagogicznej
Szkoły Średniej w Pszczynie na Śląsku. Tam już nie dojechałam.
Wojna zastała mnie w Belgii, gdzie prowadziłam z
ramienia harcerstwa półkolonie dla dzieci polskich robotników w Limburgii.
Wróciłam do kraju przez Francję, Szwajcarię, Włochy, Węgry i Rumunię . Zdążyłam
dotrzeć do Lwowa na dzień przed zbombardowaniem dworca kolejowego. We Lwowie
parę dni pracowałam z ramienia Przysposobienia Wojskowego w kuchniach
wojskowych, skąd jednak kobietom kazano się wycofać.
Znalazłam pracę u zacnych obywateli Lwowa - państwa
Noworytów na ulicy Batorego, gdzie pani domu złamała nogę, uciekając przed
bombami do piwnicy i potrzebowała pielęgniarki. Po odbudowaniu dworca
kolejowego, już po zajęciu Lwowa przez bolszewików, wróciłam do Krzemieńca. Po
łatach dowiedziałam się, że pani Noworytowa, ratując męża, wezwanego za
przechowywanie Żyda, sama poszła do gestapo, skąd już nie wróciła.
W Krzemieńcu proszono mnie, abym pomogła żonie
ostatniego, aresztowanego przez Sowietów, rektora Liceum Krzemienieckiego, przewieźć
jej matkę na operację we Lwowie.
Pan Stefan Czarnocki, rektor Liceum Krzemienieckiego,
z „nieludzkiej ziemi” nie wrócił.
We Lwowie zatrzymałam się parę miesięcy, pracując
jako bibliotekarka, a potem – sanitariuszka w Klinice Neurologicznej dr Halbana.
Następnie wróciłam do Krzemieńca i pracowałam jako sekretarka w Szkołę Leśnej w
Białokrynicy (4 km od Krzemieńca). Po wkroczeniu wojsk niemieckich w roku 1941
przeniosłam się wraz z mamą do Krzemieńca i tu pracowałam w biurze niemieckim
jako stenotypistka. Następnie przebierałam kartofle dla wojsk Hitlera w
piwnicy, gdzie „pracowała” sama polska inteligencja z Krzemieńca. Uprawiałam
Niemcom ogródki i korzystając z obecności w ogródkach drugiej pracownicy,
zajmowałam się w 1943 roku uchodźcami z mordowanych przez banderowców
okolicznych wołyńskich wiosek. Nie zapomnę dnia, kiedy odchodzili Niemcy, a
wojsk rosyjskich jeszcze nie było. Baliśmy się rzezi. Polaków w Krzemieńcu
uratował wtedy nieznany dowódca garnizonu niemieckiego, podobno Austriak, który
przed wycofaniem się pozostawił race i środki wybuchowe, po czym zlecił kilku
starszym mieszkańcom miasta, byłym żołnierzom jeszcze z pierwszej wojny, by
pozorowali linię frontu. Podstęp się udał. Banderowcy do miasta nie weszli.
Wkrótce do miasta weszli bolszewicy. Rzezi nie było.
Ale zaczął się następny smutny etap w historii naszego miasta. Tysiące naszych
rodaków wyjechało w 1945 roku na „Ziemie Zachodnie".
11 maja 1944 r. zostałam aresztowana przez lwowskie
NKWD i przetrzymywana miesiąc w Krzemieńcu, a dwa i pól miesiąca – w Zbarażu,
ale ostatecznie wypuszczono mnie, choć odmówiłam współpracy. Już w 1943 roku
pracowałam jako laborantka w szpitalu i pozostałam w tym zawodzie osiemnaście
lat, z przerwą siedmioletnią (choroba matki), a w roku 1969 przeszłam na
emeryturę.
Od 1945 do 1974 roku byłam organistką w kościele
parafialnym w Krzemieńcu, a od 1953 do 1999 - katechetką. Od 1991 roku przez
dziesięć lat przygotowywałam dzieci do konkursowych egzaminów we Lwowie na
studia stypendialne w Polsce. Ukończyło je kilkanaścioro młodzieży.”
„A więc jest Drugi Świat, mocniejszy w darach. Wszystkie doń drogi
wiodą zagmatwane, I morza cierpień i zgliszcza pożarów. I radość
wszelka, co w duszy się śmieje A więc „
Niech żywi nie tracą nadziei " (W odpowiedzi komuś nieznanemu,
1974)
Irena
Sandecka
Pani Irena opowiada o swoim życiu zwyczajnie. Nic
przecież nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Była organistką, katechetką, uczyła
języka polskiego. Dziś to brzmi zwyczajnie. Mało kto, zdaje się, dostrzega w
tym heroizm. Czasy sowieckie odeszły, dla młodych to prawie bajka - o złych
ludziach, ale bajka. Niektórzy starsi tęsknią za nimi – kiełbasa była tania.
Żeby uczyć miejscowe dzieci języka polskiego, pani
Irena sama napisała elementarz (!) O żadnym drukowanym podręczniku, w czasach
sowieckich, nawet marzyć nie było można.
Dziś pani Irena Sandecka to „człowiek
instytucja". Liczą się z nią miejscowe władze, parafia rzymsko-katolicka i,
przede wszystkim, miejscowi Polacy. Słowo pani Ireny ma swoją wagę. My też
staramy się jej pomóc - mówi pan Stanisław Lutkiewicz – szef miejscowej
organizacji krzemienieckich Polaków.
By załatwić formalności, niezbędne do przyznania
Karty Polaka, przyjechał do pani Ireny konsul Waldemar Kowalski ze Lwowa.
O nic się nie pytałem. - mówi - Gdzież bym śmiał. W
rękę pocałowałem, poprosiłem o podpis.
Śniadanie skończone. Pani Irena wstaje od stołu i
zaprasza do biblioteki. Pokazuje regały, wypełnione książkami. Są poukładane
tematycznie. Skatalogowane.
To trzeba komuś przekazać - mówi pani Irena. Może
wasza redakcja by to zorganizowała?
Pani Irena sięga na półkę i pokazuje nam pięknie
wydany tom wierszy. Na okładce tonący w zieleni dom, w którym jesteśmy. Tytuł: „Wiersze
spod góry Bony”. Autorka: Irena Mandecka. Wydane przez Muzeum Narodowe Ziemi
Przemyskiej, Przemyśl 2007.
Czuć rękę dyrektora muzeum (i
też poety) Mariusza Olbromskiego - organizatora słynnych plenerów w Krzemieńcu.
Wie pan - mówi pani Irena - zostały mi jeszcze trzy zadania.
Chciałabym, żeby Polacy, nie tylko miejscowi, mieli
świadomość, że tu w Krzemieńcu jesteśmy u siebie.
Żeby dalej rozwijały się sprawy, związane z
Krzemieńcem jako swoistą „ enklawą " Słowackiego.
No i żeby katecheza naszych polskich dzieci była
prowadzona w języku ojczystym.
-Pani Ireno - zbieram się na odwagę - nie żałuje
Pani, że po wojnie została tutaj w Krzemieńcu?
-Chce się pan zapytać, dlaczego zostałam? Ktoś
musiał. A z kim by Pan dzisiaj jadł śniadanie?
Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna,
Co mi żywemu na nic... tylko czoło zdobi;
Lecz po śmierci was będzie gniotła
niewidzialna,
Aż was, zjadacze chleba — w aniołów przerobi.
Juliusz
Słowacki „ Testament mój"